W drodze do Chidambaram część 1

Trudno pożegnać Madurai
Nadszedł czas wyjazdu z Madurai. Wymeldowałem się z hotelu wczesnym rankiem i zostawiłem plecak w przechowywalni bagażu dworca kolejowego. Wokół kłębiły się już tłumy podróżnych. Indyjskie dworce kolejowe mają to do siebie, że zawsze są przepełnione. Gdziekolwiek popatrzysz, tam zobaczysz przynajmniej kilka osób. Miałem wtedy jeszcze nadzieję na wyjazd z miasta pociągiem, jednak brak oddzielnej kasy dla turystów zagranicznych (tak zwanego Foreign Counter) i długie kolejki sprawiły, że szybko zrozumiałem, że najlepszym sposobem na wydostanie się z miasta będzie podróż autobusem.


Po przyspieszonym zwiedzeniu kilku zakątków Starego Madurai wyruszyłem wczesnym popołudniem na regionalny dworzec autobusowy, ten sam, do którego dotarłem z Mysore. Już na miejscu dziwnym trafem okazało się, że praktycznie nikt nie był w stanie odpowiedzieć mi po angielsku, o której godzinie odjeżdża najbliższy autobus do Chidambaram (no tak, to ja – przybysz -  powinienem poznać tamilski, a nie odwrotnie, gospodarze zachodni język). Nigdzie, może poza ogłoszeniami reklamowymi stoisk z przekąskami, nie widziałem ani jednego napisu w znanym mi alfabecie. Raz po raz wymawiałem zatem nazwę miasta, do którego zamierzałem dojechać, a zapytani podróżni wskazywali mi ręką kierunek. Takim to sposobem dotarłem na stanowisko odjazdowe, gdzie na szczęście znalazł się ktoś, kto poinformował mnie po angielsku, że kolejny autobus do Chidambaram odjedzie dwie godziny później.

Cóż robić przez dwie godziny na olbrzymim dworcu? (dla zatroskanych dodam, że dworzec autobusowy w Madurai to nowoczesny, kryty dachem budynek, na tyle duży, że dawał schronienie przed słońcem dla tysięcy podróżnych). Napotkany przypadkiem policjant potwierdził, że w najbliższej okolicy nie znajdę żadnej kafejki internetowej. Nigdzie nie widziałem też żadnego baru lub restauracji, gdzie mógłbym usiąść, a wysoka temperatura i waga plecaka wcale mnie nie zachęcały do podjęcia wytężonych poszukiwań. Pozostało mi przysiąść się do setek pasażerów i po prostu czekać.

Obserwowałem i byłem obserwowany. Na stanowisko odjazdowe podjeżdżały coraz to nowe autobusy, zwykle wysłużone pojazdy marki Tata. Nie miałem pojęcia dokąd jadą. Drewniane tablice autobusowe wskazywały wprawdzie na kierunek, ale ja nie potrafiłem tego przeczytać! Czułem się jak analfabeta.

Siedzący na sąsiedniej ławce podróżni próbowali do mnie zagadywać po tamilsku, a niekiedy w języku hindi, jednak niestety nie potrafiłem ich zrozumieć. Moja znajomość tych obu języków ogranicza się do zaledwie kilku zwrotów, a ich znajomość angielskiego nie była wcale lepsza. Nasze konwersacje ograniczały się zwykle do wymiany uprzejmości i zapytań o pochodzenie. Miałem jednak wrażenie, że nazwa „Poland” niewiele mówiła większości pytających. Na ich kolejne pytanie czy jestem z Ameryki odpowiadałem zatem, że pochodzę z Europy. Taka odpowiedź wszystkich zadowalała.

Zbliżyła się godzina odjazdu i po raz kolejny zapytałem sąsiada czy aby podjeżdżający właśnie autobus nie jedzie do Chidambaram. Nie wiedział, zapytał innego podróżnego, ale ten także nie wiedział. Podszedłem do kierowców. Hmm, trudno powiedzieć bym zrozumiał usłyszaną odpowiedź, ale na moje kolejne pytanie z silną intonacją: „Chidambaram?” kierowca zareagował gestem zapraszającym do środka autobusu. Och! Nareszcie!

Related Posts

zagraniczny 5322057201542037916

Prześlij komentarz

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *