W drodze do Chidambaram część 2
Na dworcu w Madurai, tuż przed wyjazdem. |
Jechaliśmy początkowo dość szybko, nowo otwartą drogą ekspresową w kierunku Tiruchirappalli (Trichy). Po kilkudziesięciu kilometrach autobus skręcił jednak nagle w prawo i zjechaliśmy na pełną wybojów lokalną drogę, mijając kolejne mniejsze i większe miasteczka i wsie. W tym czasie podszedł do mnie kasjer i na moje „Chidambaram” otrzymałem bilet do Mailaduthu. Pomyślałem, że to nieporozumienie i zacząłem tłumaczyć, że przecież jadę do Chidambaram. Kasjer niezmiennie jednak powtarzał: „Chidambaram later. One hour from Mailaduthu”. („Chidambaram później. Godzinę od Mailaduthu”). O rany! Zatem czeka mnie jeszcze przesiadka? W środku nocy? Planując tamten dzień, nie przewidziałem, że na dworcu autobusowym będę czekał aż dwie godziny (nigdy wcześniej w Indiach nie czekałem dłużej niż pół godziny na autobus). Byłem przekonany, że dojadę wczesnym wieczorem na miejsce. Tymczasem kierowca i kasjer powtarzali mi (dla pewności usiadłem koło kierowcy), że będę wysiadał po około 5 godzinach jazdy, czyli, jak prędko obliczyłem: o 21h00. Mailaduthu nie figurowało jednak na mapie mojego przewodnika. Nigdzie ani wzmianki o tym mieście. Dokąd ja w ogóle jadę?
Widok przez okno autobusu jadącego do Mailaduthu |
Po około czterech godzinach jazdy zatrzymaliśmy się na jakimś dworcu, kierowca z kasjerem wyszli z autobusu, a w ich ślady poszło większość współpasażerów. Czyżbyśmy dotarli już na miejsce? Podbiegłem do kierowcy, ale ten uspokoił mnie, że jeszcze nie czas. Zaprosił mnie gestem do dworcowego baru na kolację! Ach, no tak. Przecież jest już pora na posiłek. Sam wcale nie miałem ochoty nic jeść, ale jakże odmówić na tak uprzejme zaproszenie? Usiedliśmy razem przy stole. Kierowca zamówił dal z ryżem podawany na liściu bananowca. Poszedłem w jego ślady, przekonany, że i tak w menu tego lokalu nie było innych pozycji. Trochę na początku martwiłem się o możliwe dla mojego żołądka konsekwencje zjedzenia posiłku na liściu umytym wodą niewiadomego pochodzenia, jednak uspokoiłem się, widząc, że ryż i dal są jeszcze bardzo gorące, świeżo ugotowane (zatem, w domyśle, wszystkie zarazki zostały wyeliminowane w procesie gotowania). Jedliśmy w milczeniu, gdyż niestety dzieliła nas bariera językowa. Kierowca wchłonął w siebie wielką porcję w kilka minut, po czym wstał i równocześnie uspakajającym gestem dał mi do zrozumienia, bym się nie śpieszył. Wrócił do autobusu, ku mojemu przerażeniu zapalił silnik i ruszył z miejsca! Poderwałem się na równe nogi gotów do rzucenia się w pościg za oddalającym się autobusem, w którym został mój plecak.., jednak nie było to konieczne. Kierowca zatrzymał się ledwie kilkadziesiąt metrów dalej..., najwyraźniej robiąc miejsce na dworcu dla innego oczekującego w kolejce na wjazd autobusu. „Uff, skąd to moje oczekiwanie ciągłego oszukiwania mnie, jako turysty w tym kraju? Ci ludzie są na prawdę bardzo uczciwi i chętni do pomocy...”
Jechaliśmy dalej. Z pięciu godzin zrobiło się siedem. Autobusem
rzucało na wszystkie strony. Oślepiani reflektorami nadjeżdżających z
naprzeciwka pojazdów, raz po raz wpadaliśmy do rozległych dziur na
drodze, co niejednokrotnie kierowało moje myśli na tematy związane z
wytrzymałością zawieszenia pojazdu. Dziwnym trafem jednak nic się naszej
Tacie nie stało i bez widocznych strat kontynuowaliśmy podróż.
Wreszcie, około 23h00 dotarliśmy na miejsce. Byłem tak zmęczony tą
wielogodzinną podróżą po wybojach, że z trudem i chwiejnym krokiem
wysiadłem na ledwo utwardzony i słabo oświetlony plac dworca, z trudem
rozpoznając zarysy budynków i pojazdów wokół siebie. Na szczęście
kasjer, widząc mnie w takim stanie, zaprowadził mnie pod same drzwi
autobusu, gotowego już do odjazdu w kierunku Chidambaram.
Prześlij komentarz