Dharamsala/McLeod Ganj
W centrum McLeod Ganj |
Wczoraj wieczorem przybyłem na powrót do Delhi. Siedzę teraz w jednej
z tych tak zwanych tutaj „roof top restaurant”, położonych na dachach i
tarasach restauracji, w których przesiadują głównie zagraniczni
turyści.
Od dłuższej chwili siedzę i zastanawiam się jak opisać wszystko to,
co się wydarzyło w ciągu ostatnich dni. Przyznaję, że nie nadążam. Każdy
dzień przynosi tyle nowości i ciekawostek, że nie sposób tego ogarnąć i
szybko przedstawić.
Zatem tak pokrótce (uzupełnienia i zdjęcia do tekstu pojawią się później):
Wyjechałem z Amritsar w samo południe, jedynym bezpośrednim autobusem
do Dharamsali przez Pathankot. Czas podróży spędziłem w bardzo miłym
towarzystwie (to niesamowite, ale w Indiach bardzo rzadko trafia się
nieprzyjemne czy tak zwane złe towarzystwo. Jeśli już, to ze strony
zachodnich turystów lub niekiedy zokcydentalizowanych Indusów): Steve’a z
RPA oraz indyjskiej pary młodych ludzi. Trzęsło niesamowicie, każdy
przejazd przez miasto oznaczał dostanie się do środka pojazdu olbrzymiej
ilości spalin i pyłu, ale jakoś przetrwaliśmy i cało dojechaliśmy po
około 7 godzinach do Dharamsali. Tam przesiadłem się, podobnie jak i
większość pozostałych podróżnych, do autobusu jadącego już do McLeod
Ganj, miejscowości położonej o około 500-600 metrów powyżej Dharamsali,
będącej głównym skupiskiem uchodźców tybetańskich na świecie.
Już na miejscu zatrzymałem się ze Steve’em w domu mojego bliskiego,
poznanego dwa lata wcześniej przyjaciela, Tybetańczyka. Jest mnichem,
pochodzi z Amdo, tybetańskiej prowincji zamieszkanej kiedyś głównie
przez koczowników. W maleńkim pokoju z aneksem kuchennym i łazienką
mieszka wraz z rodzicami oraz siostrą, również mniszką. Ich gościnności
nie było końca: zaprosili nas na kolację, potem nie zgodzili się byśmy
(mój tybetański przyjaciel poznał Steve’a dopiero na dworcu autobusowym)
przenocowali w hotelu.
Pierwszą noc w McLeod Ganj spędziłem jednak niezbyt ciekawie,... z
głową nad muszlą klozetową. W ustach miałem smak słodkiego ciasta
smażonego na zapewne starym oleju, które (to było niemądre, przyznaję)
zjadłem kilka godzin przed wyjazdem z Amritsar. Po wymiotach przyszła
biegunka, jednak dość lekka. Znajdowałem się jednak w bardzo dobrych
rękach. Tybetańczycy roztoczyli nade mną opiekę, serwując mi znane im
dobrze, tradycyjne remedia. Poza tym zawsze podróżuję z ziołowymi
pastylkami o paskudnym smaku. Są bardzo pomocne w takich sytuacjach. Nie
wiem jak się nazywają, ponieważ kupiłem je w indyjskiej aptece
ajurwedyjskiej i ich nazwa zapisana jest w skrypcie dewanagari.
Tym razem „egzotyczna przypadłość” minęła zatem bardzo szybko i już
na drugi dzień czułem się prawie w pełni sił i mogłem udać się na
wędrówkę po okolicy.
Przebywając w McLeod Ganj koniecznie trzeba zobaczyć Klasztor
Namgyal, Świątynię Dalaj Lamy (Tsuglagkhang) oraz Świątynię Kalaczakry.
Zaraz obok znajduje się także bardzo ciekawe muzeum, gdzie można
zapoznać się z historią Tybetu, ze szczególnym uwzględnieniem ostatniego
półwiecza.
Młynki modlitewne w kompleksie Tsuglagkhang w McLeod Ganj |
Centrum McLeod Ganj stanowią dwie równoległe ulice, między którymi
wznosi się mała świątynia buddyjska oraz niezliczone sklepiki, bary,
biura turystyczne... Na małym placu, z którego wychodzi droga prowadząca
do Dharamsali, skupia się większość chaotycznego ruchu ulicznego tej
małej górskiej miejscowości. Z tego miejsca można udać się także na
pieszą, bardzo ciekawą wycieczkę tak zwaną Bhagsu Road, prowadzącą do
dość wyraźnie oddzielonej enklawy Bhagsu, zabudowanej hotelami i
restauracjami, także luksusowymi, gdzie zatrzymują się prawie wyłącznie
bogaci Indusi. W górnej części Bhagsu natomiast rozciąga się małe
„osiedle” często określane mianem hipisowskiego. Z Bhagsu można iść
dalej do Świątyni Śiwy, a po następnych 15-20 minutach wędrówki – do
Wodospadu Bhagsu.
Wodospad Bhagsu |
W niewielkiej odległości od McLeod Ganj, w Gangchen Kyishong,
znajduje się siedziba rządu, administracji i parlamentu tybetańskiego,
archiwum i biblioteka. Kilkanaście kilometrów od Dharamsali leży wioska
Sidhpur, gdzie mieści się siedziba Karmapy oraz Instytut Norbulingka,
promujący kulturę tybetańską.
Przebywając wśród Tybetańczyków w McLeod Ganj nie sposób oprzeć się
wrażeniu, że to miłujący pokój prości ludzie, często żyjący w
emigracyjnym zawieszeniu, marzący o powrocie z Dalaj Lamą do Tybetu.
Tybetańczycy są z reguły bardzo dobrze zorientowani w aktualnej polityce
Zachodu w stosunku do Tybetu i Chin. Całą wspólnotą głęboką wstrząsają
powtarzające się nadal akty samospaleń głównie młodych ludzi,
najczęściej mnichów i mniszek, w proteście przeciw polityce rządu
chińskiego w Tybecie, nieprzestrzegania podstawowych praw człowieka i
pogorszeniu się ogólnej sytuacji Tybetańczyków w ich ojczyźnie od
powstania w marcu 2008 roku.
Nawet w McLeod Ganj, tym największym na świecie skupisku uchodźców z
Tybetu, trudno powiedzieć czy Tybetańczycy stanowią większość czy nie.
Różnice między Indusami a Tybetańczykami są łatwo zauważalne, czy to w
zachowaniu, czy w stylu życia i wyznawanej religii, ale nie stanowi to
źródła nieporozumień. Obie społeczności żyją w pokoju obok siebie, dość
rzadko jednak nawiązując bliższe stosunki. Dalaj Lama XIV wielokrotnie w
imieniu Tybetańczyków wyrażał Indiom wdzięczność za przyjęcie uchodźców
w 1959 roku, po chińskiej inwazji na Tybet.
O naturze rzeczy. Współczesne wprowadzenie do buddyzmu - Lama Ole Nydahl
O naturze rzeczy. Współczesne wprowadzenie do buddyzmu - Lama Ole Nydahl
Prześlij komentarz